Po kilku sezonach nieobecności na scenę Opery Wrocławskiej powraca musical-operetka w dwóch aktach – Kandyd Leonarda Bernsteina. Z tej okazji zachęcamy do zapoznania się z wywiadem jakiego udzieliła reżyserka spektaklu do programu premierowego opublikowanego 30 grudnia 2017 r.
Gorzka komedia
Rozmowę z Hanną Marasz-Fiugajską przeprowadził dyrygent Adam Banaszak w 2017 r.
Kandyd to komedia, kabaret, rewia czy może poważna lekcja filozofii przeplatana żartami?
Od początku pracy nad tym tytułem moje myśli mocno odbiegały od postrzegania tego dzieła w kategoriach rozrywki. Kandyd jawił mi się raczej jako gorzki obraz. Przyznam też, że najbardziej pociągające i inspirujące były dla mnie te właśnie rysy utworu: Kandyd szukający Kunegundy, wojna, wielka chóralna scena Auto-da-fé, gdzie lud Lizbony, chwilę po tym, jak otrząsnął się z dramatu trzęsienia ziemi, zamienia się w żądny krwi tłum szukający ofiary, czy też moment, kiedy do Kandyda dociera, że wszystko było mrzonką, a kobieta dla której przemierzył cały świat, nigdy go nie kochała.
Nie brzmi to jak zapowiedź wieczoru karnawałowego…
Ale przecież Sylwester i karnawał to nie tylko czas szampana i fajerwerków, ale też okazja do refleksji. Oczywiście, chociaż tekst jest w swej wymowie gorzki, znajdziemy w nim wiele scen o wielkim potencjale komicznym. To staramy się maksymalnie wykorzystać. Zresztą, na tym chyba polega wielkość Kandyda, że warstwa komediowa i filozoficzna się przenikają. Myślę, że znalezienie balansu pomiędzy tymi jakościami to ogromne wyzwanie: nie przerobić dzieła na kabaret, ale też nie zarzucić widza skomplikowaną interpretacją.
Leonard Bernstein na stronie tytułowej umieścił informację, że to „operetka komiczna”…
W tym podtytule zawarta jest dla mnie cała przewrotność Bernsteina.
…z ogromną rolą muzyki pełnej brawurowych nawiązań i erudycyjnych, wysmakowanych inspiracji. Od protestanckiego chorału, przez walce i polki Straussów, aż do amerykańskiego musicalu. To niesie historię czy może narzuca interpretację i utrudnia pracę reżysera?
Z jednej strony jest to szalenie inspirujące, bo podpowiada pewien sposób myślenia. Z drugiej strony, kiedy słucham muzyki, przywołuje ona tak wiele skojarzeń, że rodzi się we mnie obawa, czy powinno się za nimi podążać, czy wręcz przeciwnie, w inscenizacji szukać rozwiązań na przekór.
Ostatni znak interpunkcyjny w całym dziele to znak zapytania – Pangloss zawoła: „jakieś pytania?” Jak to rozumieć?
Fenomenalny (zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej) finał jest trochę prztyczkiem wymierzonym w nos publiczności. Proszę bardzo: stawiamy pytania, ale nie dajemy odpowiedzi. Sami zdecydujcie, czy zakończenie jest optymistyczne (Kandyd dojrzał, pogodził z tym, że „świat nie jest ani dobry, ani zły, jest jaki jest”), czy gorzkie (nasz bohater zrezygnował z marzeń, dostosował się do rzeczywistości, nauczył się poruszać w świecie pełnym obłudy).
Poza podróżą Kandyda jesteśmy świadkami interesującej historii miłosnej. Czy Kunegunda jest równorzędną wobec Kandyda bohaterką, czy tylko tłem dla pełniejszego opowiedzenia jego historii?
Kandyd stanowi oczywiście oś spektaklu. Kunegunda jest jego dopełnieniem. Jest trochę jak Manon Lescaut. Od momentu, gdy opuszcza dom, którego nie akceptuje, zaczyna histeryczny taniec: pieniądze, bogaci sponsorzy itd… Kiedy mówi do Barona, swego ojca, że kocha Kandyda – nie wierzę jej. Myślę, że to raczej potrzeba przekory wobec domu, którego fundamentem jest obłuda. Kandyda traktuje jak szansę na to, by się z tego „złego domu” wyrwać. Z pewnością dostrzega jego szczerość, to ją ujmuje. W istocie Kandyd mógłby być dla niej wybawieniem, może jest nawet wszystkim, czego ona potrzebuje. Niestety, skaza osobowości nie pozwala jej w pełni zrozumieć i wykorzystać tej szansy na szczęście. Poza Kandydem, Kunegundą, Staruszką i Panglossem większość charakterów, które spotyka Kandyd, to postaci jak z komiksu – przerysowane, a do tego reprezentujące najgorsze ludzkie cechy. Dla mnie Kandyd to jednak historia o rozczarowaniu. Czy naprawdę sensem życia jest akceptacja tego, co mamy? Człowiek, idąc przez życie z ogromną ufnością, powoli rezygnuje ze swoich marzeń. Cała nasza socjalizacja polega na tym, że uczymy się, jak radzić sobie w sytuacjach, na które tak naprawdę nie powinniśmy się godzić. Kandyd to na pierwszy rzut oka prosty, naiwny chłopiec. A w gruncie rzeczy jest nadwrażliwy, nie widzi otaczającego go zła, bo nie byłby w stanie go zaakceptować. Po tym, jak mierzy się z najgorszymi cechami ludzkiej natury, jak mantrę powtarza słowa „w ludziach musi być dobro, którego ja nie potrafię dostrzec”. Obwinia siebie. Antoni Kępiński, słynny psychiatra pisał o ludziach doświadczających chorób z kręgu psychoz, że to oni, „błogosławieni nadwrażliwi”, powinni leczyć świat, a nie być przez świat leczeni. No właśnie, czy to, że „urobiliśmy” Kandyda, jest dobre? Czy nie powinno być tak, że to on zmienia nas?
Partytura jest pełna najróżniejszych rytmów – od marsza po beguine. To chyba narzuca pewne rozwiązania reżyserskie?
Postanowiłam nie uciekać od wyraźnych form. Jest to więc nie tylko podróż przez kraje i kontynenty, ale też przez style, formy, konwencje. Kostiumy stylizowane są na historyczne, ale gdzieś po drodze ta historyczność nieco kruszeje, pojawiają się też znienacka rekwizyty znane nam dobrze jako wynalazek współczesności. Mam nadzieję, że publiczność zrozumie, że puszczamy do niej oko.
Co to znaczy, że jest to przedstawienie wystawiane w wersji semi-stage?
Nie budujemy scenografii. Nie stosujemy wyszukanych rozwiązań technicznych. Człowiek, kostium, światło, muzyka to główne elementy inscenizacji. Nie tańczy tu balet, chociaż muszę przyznać, że chórzyści świetnie radzą sobie z choreografią Jacka Gębury.
Jak wygląda współpraca z zespołem, który poznałaś, przez kilka lat pracując w Operze Wrocławskiej jako asystent reżysera?
Czuję dużo wsparcia od wszystkich, a obsada, o której śmiało mogę powiedzieć, że jest spełnieniem moich marzeń, wykazuje się niezwykłą cierpliwością i daje mi dużo siły.